„Woda przyjdzie, woda pójdzie, a my musimy żyć dalej”

Kiedyś były tu dwie powodzie do roku – po zimie, kiedy śniegi topniały i potem drugi raz, na żniwa. – Pamiętam, jak na polach były powiązane snopki, siano, jak woda zabierała je ze sobą. A my, jako dzieci, siedzieliśmy na górce i patrzyliśmy jak to wszystko płynie. Trzy dni, woda zeszła i już nie było powodzi – mówi Alfred Thiel, rolnik z Opolszczyzny. Tym razem było inaczej. To była największa powódź, jaką pamiętał. Zalała pola, łąki. Odcięła jego gospodarstwo od świata.

Procedury były przygotowane. Wały przeciwpowodziowe, melioracja i kanały również. Teoretycznie. A potem przyszła wielka woda i wszystko zweryfikowała. – To był maj, dość mocno padało. Mieliśmy świadomość, że wody w rzece przybywa. Już wtedy podjęliśmy odpowiednie działania, powstała grupa związana z zarządzaniem kryzysowym, mieliśmy rozpisane procedury. Teoretycznie byliśmy przygotowani na powódź. Jednak jej siła i skala były tak duże… Zaskoczyła nas ta fala, ta wysoka woda… – wspomina Mariusz Stachowski, burmistrz gminy Zawadzkie (woj. śląskie).

Gdy 18. maja 2010 roku fala powodziowa dotarła do gminy Zawadzkie, służby były w gotowości. Już dwa dni wcześniej strażacy umacniali wały na Małej Panwi. To jednak nie wystarczyło. Wody w rzece przybywało w zastraszającym tempie – 10 cm na 15 minut – osiągając wysokość 4,5 m. i niemal dwukrotnie przekraczając stan alarmowy. Woda wylewała się na okoliczne pola, łąki, zaczęła wdzierać się do kolejnych miejscowości: Kielczy, Żędowic, Zawadzkiego. Takiego poziomu wody nie było nawet w 1997 roku.

Powódź, która przeszła przez Polskę w 2010 roku, była największą w historii pomiarów (czyli w ciągu ostatnich 160 lat).  
W połowie maja, po obfitych opadach na południu kraju, wezbrały rzeki w dorzeczu Wisły i Odry, przekraczając stany alarmowe i zalewając 15 województw. Przez Polskę przetoczyły się wtedy dwie fale: w maju (14-26) oraz w pierwszej połowie czerwca. W tym czasie w całym kraju zostało ewakuowanych 30 tys. osób, pod wodą znalazło się ponad 550 tys. ha użytków. Straty oszacowano na prawie 12 mld złotych.

Minęło już 10 lat, jednak ludzie, którzy ją przeżyli, wciąż jeszcze odczuwają poniesione wtedy straty. Wciąż doskonale pamiętają wydarzenia tamtych dni, te emocje, strach o siebie, bliskich, swój dobytek. Wciąż, kiedy wody w pobliskiej rzece przybywa, czują niepokój.

Rzeki mają swoją pamięć

Woda na Małej Panwi już od dawna jest piętrzona przy Młynie Thiel w Żędowicach. Od tego miejsca równolegle do koryta rzeki, ciągnie się Kanał Hutniczy, który wpada do Stawu Hutniczego w Zawadzkim.

Tam właśnie mam swoje łąki – wskazuje Jerzy Koronczok, rolnik z miejscowości Żędowice. – Mniej więcej w połowie tych moich łąk, patrząc na linię brzegową rzeki, już od lat było zwalone dosyć duże drzewo. Wielokrotnie interweniowałem w tej sprawie. Wiedziałem, że jest ono dużym zagrożeniem. Jakieś 2/3 szerokości rzeki było przez nie zablokowane. To taka swojego rodzaju tama, która też przy okazji wyłapywała i zatrzymywała wszystkie „śmieci” – wyjaśnia.

Interwencje jednak nic nie dały – drzewo pozostało w rzece. I to był pierwszy element, który przyczynił się do tragedii. Kiedy przyszła fala powodziowa, woda wypełniła koryto, zaczęła się na tym drzewie piętrzyć i, szukając drogi ujścia, wybrała dobrze sobie znane starorzecza, które przebiegają pomiędzy aktualnym korytem, a Kanałem Hutniczym.

Znając tę drogę – stare dorzecza Małej Panwi – zaryzykowałem i przeszedłem po moich kanałach nawodnieniowych jakieś 200 metrów w górę rzeki, w kierunku Młyna Thiel. Woda była już w niektórych miejscach bardzo rwąca, ale wciąż trzymała się jeszcze w korycie. Powalone drzewo było więc punktem newralgicznym. Tam rzeka powróciła do swojego starorzecza. Bo rzeki mają swoją pamięć – tłumaczy Jerzy Koronczok – Ale wody było tyle, że jednocześnie też rwała przez moją łąkę – dodaje.

¾ gminy pod wodą

Woda błyskawicznie przedzierała się w kierunku Kanału Hutniczego. Po drodze napotkała wał przeciwpowodziowy, jednak nie był on dla niej dużą przeszkodą. Szybko odnalazła w nim najsłabsze miejsce. Kanałem Hutniczym fala dotarła do Stawu Hutniczego i w mgnieniu oka zaczęła się do niego nalewać. Kanały odprowadzające z niego wodę nie miały wystarczającej przepustowości.

O godzinie 20:17 ogłosiłem stan alarmowy. Postawiłem na nogi cały zespół zarządzania kryzysowego i wszystkich moich pracowników. To była kwestia minut. Na kolejnych wodowskazach na Małej Panwi z minuty na minutę poziom wody był coraz wyższy. Ale nie byliśmy w stanie już nic zrobić, tej wody było za dużo. Wpłynęła ona do stawu i wtedy pojawiły się problemy natury technicznej. Zawsze, kiedy wody przybywa w „normalnym” tempie, wpływa ona i wypływa ze stawu, nie rozlewając się. Jednak nie tym razem. Jej ilość była tak duża… Zalane zostało miasto i ¾ naszej gminy – opowiada Mariusz Stachowski.

Jednak Zawadzkie zostało podtopione z zupełnie nieoczekiwanej strony. Nikt się nie spodziewał, że woda z Małej Panwi dostanie się do kanału. Miała ona się rozlać na okoliczne łąki, pola, nie dosięgnąć miasta. – Niedługo przed powodzią pozyskałem środki na stworzenie tu u nas centrum turystycznego, w którym była m.in. wypożyczalnia kajaków. I jak nadeszła ta wielka woda, to pamiętam, jak dziś, jak środkiem Zawadzkiego płynął kajak – wspomina Mariusz Stachowiak

To wszystko działo się tak szybko… Woda płynęła przez miasto, hutę i potem, jakby nigdy nic, wpadała z powrotem do Małej Panwi – dodaje Jerzy Koronczok.

Wielomiesięczny trud – na marne

Wielka woda dla rolników to nie tylko zalane domy i gospodarstwa. To też zniszczone pola i jednocześnie efekty kilkumiesięcznej pracy, włożonego w nie nakładu czasu, kosztów, energii. To ogromne straty w ich miejscu pracy. Nie dość, że rolnik inwestuje przez kilka miesięcy pieniądze w nawozy, zabiegi pielęgnacyjne, uprawowe, ochronne, nasiona, pestycydy, itp., to jeszcze po takim kataklizmie trzeba ponieść koszty związane z uprzątnięciem pola, w miarę możliwości odtworzeniem uprawy, a w najgorszym przypadku – spisać wszystko na straty i przygotować się do nowych inwestycji w kolejnym sezonie. A do tego czasu trzeba przecież z czegoś żyć.

Ja tam mam 2 hektary pola, reszta to łąki. Wszystko było zalane. W gospodarstwie, na podwórku, miałem 40 cm. wody, do drogi nie mogliśmy normalnie przejść. Piwnica w domu była podtopiona, kotłownia, stodoła również. Kury wywieźliśmy do sąsiada – mówi Alfred Thiel. – Woda schodziła tak do tygodnia. Żyło się niby normalnie, ale np. do sklepu nie można było pojechać, bo wszystko było zalane. Przez parę dni byliśmy odcięci od wioski – dodaje.

Na terenach przy Małej Panwi pojawiły się zastoiny wodne. Woda szybko przyszła, ale wcale tak szybko nie odeszła. Plony trzeba było spisać na straty. Co prawda rolnicy mogli się starać o odszkodowania, ale nie pokryły one szkód, które ponieśli.

Na moich łąkach pokos był zniszczony, zapiaszczony, wszędzie leżały korzenie, gałęzie, śmieci. Do tego, wzdłuż w ziemi były wyrwy, które utworzyła fala, szukając ujścia. Musieliśmy je później zasypywać. A były one spore – miały jakieś 6-7 metrów szerokości na ok. 2 metry głębokości. Nie ma się co dziwić, siła żywiołu była ogromna – przez tą moją łąkę płynęło jakieś 60-70 kubików wody na sekundę – wspomina Jerzy Koronczok. – Oczywiście, trzeba też było znowu robić uprawki pielęgnacyjne na tym terenie, podsiewać specjalnym siewnikiem. To spore koszty. Następne łąki też były zalane, utrudniony był też do nich dojazd… – mówi.

Wspomnienia jak żywe, lęk również

Dla mnie powódź to nic nowego, przeżyłem ich już trochę. Były już mniejsze, były większe… ale ta w 2010 roku była największa – podkreśla Pan Thiel. – Na szczęście większych strat w gospodarstwie nie było, nic po drodze nie wyrwało – bo wszystko już mamy zabezpieczone. Ojciec mi opowiadał, że jak kiedyś przyszła fala, a średnio raz na sto lat jest tu taka poważna powódź, to wyrwało pół domu. Wtedy też ten staw tutaj u nas powstał – wspomina.

Powódź sprzed 10 lat wszyscy pamiętają. I od tamtej pory inaczej patrzą na „swoją” piękną rzekę. Ze znacznie większym respektem, ale też z nieufnością. Starają się zabezpieczyć zawczasu, przewidzieć, przygotować na ewentualne „najgorsze”, które może nadejść w każdej chwili.

Ja już od dawna dbam o rzekę – kilometr wcześniej wszystkie drzewa z rzeki wyciągam, aby przepływ był swobodny. Woda ma swoją siłę, a jak się takie konary czy pnie zostawi, to później fala może je ze sobą zabrać. Wszystko to idzie z nurtem aż trafi na przeszkodę, woda się wtedy piętrzy, zrywa mosty… Ten żywioł jest potężny, jeśli będziemy go szanować, oczyszczać koryta rzek, to powodzie, owszem, będą, ale szybko przejdą i nie wyrządzą tak ogromnych szkód – zauważa Alfred Thiel.

Burmistrz gminy Zawadzkie, nauczony doświadczeniem, też jest już lepiej przygotowany. Raz w miesiącu, bez względu na pogodę, w gminie kontrolowane są wszystkie jazy. Są one smarowane, malowane, tabliczki przy nich opisane. Zawsze jest też badany poziom wód. Gmina stara się też dbać o oczyszczanie rowów melioracyjnych, udrażnianie ich. Wspólnie z Regionalnym Zarządem Gospodarki Wodnej, Zarządem Zlewni w Opolu zabezpieczony został jaz, który w 2010 roku zawiódł i przez który woda dostała się do Żędowic.

Jednak podczas każdych większych deszczy powracają wspomnienia. Zapala się czerwona lampka. – Od razu sprawdzamy, jaki jest poziom wody na rzece, jakie są prognozy. Zawsze wysyłam wtedy też wszystkim informacje o stanie gotowości. Mamy już swój schemat, swoje procedury – zapewnia Mariusz Stachowiak.

Pod wielką wodą

W gminie Zawadzkie w maju zalanych zostało 157 gospodarstw rolnych i niemal 325 ha gruntów rolnych. Ucierpiało 291 rodzin.

W trakcie akcji przeciwpowodziowej na terenie gm. Zawadzkie udział wzięły 34 jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej, 3 jednostki Państwowej Straży Pożarnej oraz policjanci z Komisariatu w Zawadzkiem. Zużyto wtedy 1 950 ton piasku, 39 941 szt. worków przeciwpowodziowych. Do października 2010 roku trwały intensywne prace związane z usuwaniem najbardziej dotkliwych skutków powodzi. Ostatnia inwestycja, związana z odbudową mostu po kataklizmie, zakończyła się w 2018 roku.

Renata Struzik

Font Resize